Fan-fiction Julia

CZUCIE MÓWI MOCNIEJ, NIŻ ZDROWY ROZSĄDEK


  Mówi się, że ludzie szaleni rzadko kiedy zastanawiają się nad tym, czy ich czyny są w rzeczywistości szalone. Zapewne to prawda. Przynajmniej było to prawdą w przypadku do Karusi, siedzącej aktualnie nad niewielkim strumyczkiem w lesie znajdującym się zaledwie trzy kilometry od jej niewielkiego domku.
  Tępym wzrokiem wpatrywała się w taflę spokojnie płynącej, czystej wody. Co rusz podnosiła rękę -jakby nieświadoma tego, że to robi - po czym chwytała mały kamyczek leżący na brzegu strumyczka i rzucała go do wody. Wymawiała przy tym dziwne słowa, jak mantrę :
  - Och, Janeczku, wróciłbyś Ty do mnie.
  Robiła tak ciągle i ciągle, nie przejmując się upływającym czasem. Miała już brudne ręce od mułu osadzającego się na brzegu wody, ale zignorowała to. Nic się dla niej nie liczyło, oprócz jej Janeczka. Tego, na którego czekała od rana. Tego, na którego miała czekać jeszcze bardzo długo. Może i była nierozsądna w tym, co robiła. Nikt jej jednak tego nie powiedział. Nikt nie odważył się do niej nawet zbliżyć. Starsi ludzie się bali, a co odważniejsze dzieci były odciągane od dziewczyny za rękaw, a na uszy szeptano im : „To wariatka! Nie zbliżaj się, bo rzuci na Ciebie zły urok”. Także więc wyszło na to, że Karusi siedziała, gdzie siedziała. Nie zapowiadało się też tak, żeby to się miało zmienić w najbliższym czasie.
  - Dlaczego, mój ukochany, musiałeś odejść? Tak dobrze nam było, tak spokojnie – szeptała w krótkich przerwach pomiędzy swoją mantrą. Unosiła przy tym leciutko zadarty nosek do góry i pociągała nim. Było jej potwornie zimno, a na sobie miała jedynie cieniutką sukienkę z podłej tkaniny, która szybko nasiąknęła zimną wodą. Nie wstała jednak, żeby pójść po nieco cieplejsze ubranie. Chciała zachorować i zginąć, a tym samym dołączyć do swojego lubego w zaświatach.
  - Codziennie rano przynosiłam Ci świeże mleko i dopiero co zerwane z krzaka jagody, tylko dla Twojego zadowolenia – kontynuowała, wspominając. Przymknęła przy tym oczy, wzdychając z melancholią. - Codziennie pomagałam Ci w polu, a także zajmowałam się gospodarstwem. Nie wybrzydzałam kwiatami, które dla mnie zrywałeś i nie prosiłam o drogie rzeczy, które mogłyby nadwyrężyć nasz majątek. Więc drogi Janusiu, czy źle Ci ze mną było? Czy to dlatego odszedłeś, pozostawiając mnie w tłumie tych ludzi, obserwujących moje poczynania z każdej możliwej strony? Czy to dlatego wystawiłeś mnie na ich wycie i wyszczerzone kły, niczym u stada wilków? W takim razie, jeśli było Ci źle, o ukochany, to pojaw się i powiedz mi, w czymże zawiniłam, a ja będę się modlić tak długo, aż odpokutuję swoje poczynania.
  Mówiąc to, rzucała kamyczków coraz więcej i więcej. W szybszym tempie. Chciała zamazać swoje odbicie w tafli wody. Nie chciała widzieć swoich załzawionych oczu i mętnego spojrzenia. Chciała zobaczyć jedynie mężczyznę za którym tak bardzo tęskniła. Zaś woda, która nie była w stanie idealnym, pomagała jej wyobrazić sobie odbicie martwego.
  Pociągnęła nosem drugi raz i trzeci. Zadrżała. Wyczuła, że zrobiło się jeszcze zimniej, niż było wcześniej. W dodatku, że ta zmiana zaszła w nagłym tempie. Rozejrzała się więc dookoła, będąc pewną, że to złe duchy przyszły wydać na nią wyrok za jej grzechy. Na taką myśl uniosła do ust swój drewniany krzyżyk i pocałowała go , odmawiając trzy razy „Ojcze Nasz”.
  - Karusiu, moja Karusiu kochana. Czym stał się tak odrażającym upiorem, że na mój widok odmawiasz modlitwę? - zza jej pleców rozległ się głos o ciepłej barwie, łagodny i miękki. Znała ten głos. Słyszała go w końcu każdego ranka i każdego wieczoru. Przy każdym śniadaniu i przy każdym obiedzie, a tak przynajmniej było przed dwoma laty.
  Odwróciła się i ujrzała go. Nie tak, jakby chciała go zobaczyć. Nie z krwi i kości, ale rozmazanego. Jakby ulepionego z mąki i mgły, lekkiego i niestałego. Bała się podejść i wpaść w jego wyciągnięte ramiona, bo mogłaby go przez przypadek uszkodzić. Zaś tego nie chciała najbardziej na świecie.
  - Twe rysy twarzy nie zmieniły się ani trochę, Janeczku. Chociaż muszę przyznać, żeś nieco blady – odparła w końcu dziewczyna, budząc się ze stanu delikatnego otępienia w jakie popadła, ujrzawszy ukochanego. To na niego tyle czekała, ale kiedy tylko się pojawił, nie potrafiła uwierzyć, że to się stało.
  - Bladość stała się teraz czymś upragnionym przez wiele kobiet i mężczyzn, jak słyszałem. Czyś więc nie szczęśliwa, żem wygląda lepiej? - z ust widma Jana wydobyły się pełne rozbawienia słowa, a on sam podszedł do nieruchomej Karusi i usiadł obok niej. Widział, że nie doczeka się uścisku z jej strony. Nie miał jej tego jednak za złe. Doskonale wiedział dlaczego.
  Rozejrzał się dookoła, podziwiając okolicę. Już dwie wiosny go tu nie było. Nie słyszał śpiewu sikorek kryjących się w leśnym zagajniku. Nie widział umykających przed ludźmi sarenek, zgrabnie poruszających się pomiędzy drzewami. Nie łowił ryb, tak szybko pływających w słońcu odbitym na wodnej tafli.
  Tęsknił za tym wszystkim. Za wysokimi drzewami lasu. Za niewielkimi rzeczkami w których dzieci ze wsi kąpały się, ilekroć nadeszły ciepłe chwile w roku. Za polowaniami, ryzykowanymi, ale jakże pełnymi przygód. Chciał wrócić na stałe, a nie jako upiór.             Widział jednak, że nie może.
  ...a to wprawiało go w niewyobrażalny smutek.
  - Ukochany, wróć – wymamrotała najważniejsza dla niego osóbka, po cichu siedząca z boku. Karusia, jego serce i skarb największy. Zdecydowanie to, za czym tęsknił najbardziej.
  Spojrzał na nią krótko i chwycił ją za rękę. Włożył całe swoje skupienie i całą swoją siłę w to, by móc ją ścisnąć. Udało mu się to, ale słabo. Za słabo. Chciałby móc chwycić ją mocniej, przekazać jej swoją miłość. Cierpiał myślą, że nie mógł.
  - Karusiu, chciałbym. Jednak nie mogę i choćbym robił wszystko, to by mi się to nie udało – tłumaczył po raz setny Janeczek, wzdychając. Nie pierwszy raz próbował powiedzieć swojej ukochanej, że jest zmarłym. I, że raczej nie powróci do żywych.
  - W takim razie nie znikaj – mówiła dalej młodziutka dziewczyna, niezbyt to wszystko rozumiejąc.
  - Czy to nie byłoby tym samym, co powrócenie? - wywrócił oczami Janek, wstając. Czuł, że zaraz ten moment nadejdzie. Będzie musiał zniknąć, jak codziennie. Zawsze miał tak mało czasu, zaledwie kilka minut. Za każdym razem rozmawiał z Karusią o tym samym. Jednak nie żałował. Sam jej widok wszystko mu wynagradzał.
  - Zanikasz, rozpływasz się – zorientowała się w końcu jego luba, przyglądając mu się z uwagą. Zmrużyła oczka, próbując dostrzec jego dłonie, których już prawie nie było widać. Nie była zdziwiona tym, co się działo. Już nie pierwszy raz ukochany rozpływał się na jej oczach.
  Tym razem jednak przyglądał się też temu miejscowy poeta. Niezauważenie, zza drzewa. Opierał się o nie, wychylając delikatnie. Do momentu, aż Karusia przestała żegnać niezauważalnego dla poety mężczyznę. Wtedy wyszedł ze swojej kryjówki.
  - Widziałam go – odruchowo zaczęła się bronić dziewczyna, kiedy tylko zauważyła artystę. Ten jednak uniósł dłonie w uspokajającym geście i usiadł obok niej, zajmując miejsce Janeczka. Usiadł dokładnie tam, gdzie on.
  - Czujesz, a Twoje czucie mówi do mnie mocniej, niż ludzki rozsądek – odezwał się, przyglądając jej z pocieszającym uśmiechem. Następnie zdjął swój płaszcz i położył jej go na ramionach z szarmanckim uśmiechem. 

  - Wierzę Ci.



ZAKLĘCIA


  Ponura atmosfera roztaczała się wokół siedzącej na brzegu jeziora młodej dziewczyny, ale jej wydawało się to nie przeszkadzać. Bez oznak jakiegokolwiek niepokoju bawiła się taflą wody, burząc ją dotykiem swoich palców. Nuciła też jakąś piosenkę, brzmiącą nieco mrocznie.
  - Chodź do mnie, chodź...młody rybaku...chodź popłyń ze mną w dal! Tam gdzie wioska spłonęła dawno, tam utońmy razem...chodź rybaku, poznaj mój los...chodź rybaku, chodź... - tak brzmiały słowa jej piosenki, którą ciągle i ciągle zaczynała nucić od nowa. W jakiś dziwny sposób te słowa przyciągały młodego Kazimierza, rybaka z wioski nieopodal. W jakiś dziwny sposób, te słowa kazały mu ściągnąć sieci i podpłynąć. Nie wiadomo, czy zastanawiał się nad tym, co robił. Po prostu patrzył na nieznaną dziewczynę, piękną jak obrazek, niczym na malowane wrota. Jakby został zaczarowany.
  ...bo może został? Któż w końcu był w stanie poznać sekrety tego jeziora? Być może ta dziewczyna była nimfą? Być może była elfką, albo innego rodzaju magicznym stworzeniem? A może była strzygą...? Albo – co chyba najgorsze – duchem jakiejś wieśniaczki z wioski, która podobno kilka wieków wcześniej była na miejscu jeziora...?
   Kazimierz wreszcie dopłynął do brzegu. Zacumował łódkę niechlujnymi ruchami, jakby zupełnie nie przejmował się jej losem i tym, czy się utrzyma w miejscu. Następnie podszedł do nieznajomej jak zaczarowany i ukląkł przed jej obliczem na jednym kolanie.
  - O piękna pani, cóż tu robisz o tej porze i to samiuteńka jak palec? Pozwól, że Cię ze sobą zabiorę do swego zamku. Pozwól mi tam usłyszeć, jak pięknie śpiewasz! - odezwał się młodzieniec, ujmując rękę magicznej istoty.
   Jednak, ona chyba nie miała zamiaru odpowiadać. Albo nie mogła. Po prostu pokręciła głową z tajemniczym uśmiechem błąkającym się po niewielkich jasnoróżowych usteczkach. Następnie przejechała ręką po włosach Kazimierza w kolorze brudnego blondu i pochyliła się nad jego uchem, by wyśpiewać mu do niego te kilka słów :
  - Chodź ze mną...
  I poszedł. Kiedy wstała, to i on to zrobił. Kiedy weszła do rzeki, on także tak postąpił. Kiedy nie zawahała się i brnęła przez wodę, aż sięgała jej ona czubka głowy – on też to zrobił. Jakby stracił własny rozum, opętany przez złe moce.
  A tą całą sytuację oglądała babcina ze wsi, podobno „czarownica”. Zaś tak naprawdę skromna zielarka, aspirująca znachorka. Oglądała tą sytuację i dumała.
  - Oj głupiś Ty, głupiś Kazimierzu. Życie poświęciłeś zjawie. Pięknej, bo pięknej, ale zjawie. Czyż nie szkoda Ci było porzucić matki i ojca? Czyż nie szkoda Ci było Twej siostry zostawiać? Tak Cię zaklęcia te silne omotały? Ach, jaka to straszna kara! Jakie straszne rzeczy za Świteźową katastrofę nas spotykają! - tak to do siebie mówiła, bez ustanku wpatrując się w spokojną taflę wody. Już dawno straciła z oczu i zjawę, i Kazimierza. Wiedziała, że jego już nigdy nie zobaczy. Ale może ją...? Zapewne tak, kiedy będzie zwodzić kolejnego rybaka. Albo myśliwego. W zależności od tego, komu uda się ją zobaczyć.
   - Zaklęcia to straszna moc, oj straszna...a Świteź nigdy rzucać ich nie zaprzestanie, chyba, że jego ludziom trafi się inny los, niż miał!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz